W czasach „świetności” PSP mówiło się o tej konsolce, że nie nadaje się do strzelanin, że brak jej drugiej gałki analogowej (a właściwie to w ogóle jakiejkolwiek) oraz przede wszystkim, że konsolka nie oferuje żadnych unikatowych doświadczeń. Zarzucano SONY, że dla PlayStation Portable przygotowują jedynie odgrzewane kotlety w postaci zubożonych wersji gier z większej siostry czyli PlayStation 2. Częstokroć tak też było, ale w przypadku recenzowanego tytułu mała kieszonsolka, oferuję kupę przyjemnej, niczym nieskrępowanej rozwałki, jakże innej od tytułów dostępnych na NDS czy też na dużą (poważną) czarnulkę. Żenujący poziom żartów i absurdu, głupiutkie ale jakże śmieszne przerywniki filmowe, sztampa ale podlana ostrym meksykańskim sosem, złagodzona grywalnością (ekhm zbalansowana guacamole znaczy). Zdecydowanie Chili Con Carnage to tytuł nietuzinkowy, zmiksowanie Maxa Payna i zabijania w trybie bullet time z idiotyzmami, które o dziwo tym razem mnie nie odrzuciły.Fabuła rozpoczyna się kiedy nasz heros zwany Ramiro odwiedza swojego ojca urzędnika w dniu jego urodzin. Jako przykładny syn przynosi mu w prezencie pudełko z maleńkimi kociętami (no kto nie lubi kotków?) i wręcza mu je z uśmiechem na ustach. Wtem ni stąd ni zowąd, przez ścianę budynku do pokoju wjeżdża KOMBAJN siekąc ludzi jakby byli kłosami zbóż. Prowadzący maszynę rolniczą zabójca staje się więc automatycznie naszym śmiertelnym wrogiem, wymagającym natychmiastowej dekapitacji (z obowiązku recenzenta wspominam, że kotki również spotkania z kombajnem nie przeżyły). Nasz wściekły i zrozpaczony protagonista postanawia zemścić się na mordercach swego rodziciela (i kotków). Brzmi absurdalnie i niedorzecznie – co więcej, właśnie takie jest, ale nie przeszkadza to grze być cholernie zabawnym i miodnym kawałkiem kodu. Humor to motyw przewodni gry. Intro nie jest najbardziej zwariowanym pomysłem twórców, więc szykujcie się drodzy gracze na bossa w formie króla kurczaków, atak szarżą byka na arenie corridy oraz wiele, wiele innych komicznych sytuacji. Twórcy popuścili wodze fantazji i jeśli lubicie humor Ricka i Mortiego, albo rodzimego Walaszka odnajdziecie się świetnie w tej musztardowej atmosferze.Sama gra natomiast jest strzelanką z widokiem z perspektywy trzeciej osoby. Niezbyt skomplikowaną, ale cholernie wciągającą za sprawą kilku genialnych pomysłów. Wspomniany wcześniej bullet time uruchamiający się automatycznie podczas strzelania w powietrzu, Power-upy, które pozwalają nam strzelać kulami z precyzją snajpera i efektem jak w Matrixie, tornada kul czy wchodzenie na Rambo do pomieszczenia z dwoma futerałami po gitarach, w których ukryte są CKMy to tylko część z bogatego arsenału udostępnionego przez twórców. Wystarczy wspomnieć o rzucaniu piniatą czy wezwanie pomagiera w postaci przerośniętego Reya Misterio tłukącego oponentów po łbach aby zrozumieć jak bardzo niepoważną i zabawną grę mamy w napędzie konsoli. Nieodłączny częściowy auto aim wynikający z braku drugiej gałki jest obecny także u naszego bohatera, więc nie jest to tytuł dla ludzi lubiących przycerować i mieć 1 shot 1 kill (jest dostępne przycerowanie w głowę, ale przy tempie rozgrywki zwyczajnie schodzi ono na dalszy plan). Poziomy są liniowymi mapami, z maksymalnie dwoma ścieżkami do wyboru, na których trup ściele się gęsto. Już od samego początku będziecie rozkoszować się sposobami w jakich odchodzą do Valhalli wasi dzielni meksykańscy przeciwnicy, a każdy zebrany Power up czy typ broni będzie tę radość tylko potęgował. Studio przygotowało dla nas może niezbyt duży ale satysfakcjonujący zbiór pukawek, uzupełniony bronią miotaną w postaci m.in. granatów i dynamitu jak również wyrzutnią rakiet. Jest jednak mankament – nie atakuje nas na raz więcej niż zaledwie kilku oponentów. Ci jednak całkiem sprytnie sobie radzą i korzystają z dostępnych środków aby nas zranić. Bossowie natomiast to zupełnie inna bajka. Każdego przyjdzie nam załatwić w nieco inny sposób, a same historie z nimi związane nie pozwalają oderwać się od konsolki na dłuższą chwilę. Wielki plus. Tytuł podzielony jest na rozdziały, a te z kolei na segmenty. Jest to bardzo słuszny zabieg biorąc pod uwagę stopień trudności na końcowych poziomach, które ja powtarzałem po kilkanaście razy (nie jest to poziom pierwszego Pursuit Force ale też PSP było blisko spotkania ze ścianą). Same misje trwają od kilku do kilkunastu minut, a grę da się ukończyć spokojnie w około 5h. Ponadto co każdą misję gra proponuje nam rozprawienie się z przeciwnikami w misji bonusowej co poprawi nasz wynik i pozwoli nieco poćwiczyć przed kolejnym zadaniem. W grze mamy również wyzwania polegające na zabiciu wroga w określony sposób oraz tryb Multi. Tego ostatniego nie testowałem z wiadomych względów (a nawet jeśli online by działało to i tak bym pewnie nie grał). Po ukończeniu kampanii możemy poprawiać swoje wyniki zdobywając więcej punktów w misjach – to możemy osiągnąć poszukując znajdziek, dodatkowych punktów ale również nie pozwalając aby nasz wskaźnik „Rage” spadł do zera. Osiągamy to poprzez nieustanne strzelanie do wrogów więc siłą rzeczy dynamika jest tutaj na bardzo wysokim poziomie. Nie doświadczyłem większych problemów z płynnością chociaż oczywiście w momentach największego bajzlu grę dławiło nieco, ale nie w większości i tak lecimy na bullet time więc było to niemal nieodczuwalne.Okładka Chili Con Carnage na PSPNie można zapomnieć o technicznym aspekcie gry i tutaj czapki z głów. Gra jest bardzo kolorowa, być może nie pobija jakością grafiki, ale całość utrzymana w nieco komiksowej otoczce zdecydowanie dobrze się zestarzała. Postacie są unikatowe i charyzmatyczne, wrogowie trochę mniej, otoczenie zróżnicowane ale korytarzowe, brak jest wolnych przestrzeni na których moglibyście tłuc tabuny wrogów. Niemniej grafika nie odrzuca, jest przyjemna, zabawna (mimika twarzy naszego herosa to złoto) i cukierkowa. Dużym plusem są wybuchy, których w grze zobaczymy sporo, ponieważ każdą skrzynkę z amunicją, TNT, beczkę paliwa czy pojazd możemy wysadzić, a przy okazji zrobić triple kill’a. Zarówno wizualna jak i dźwiękowa strona oprawy nawiązuje to motywu przewodniego naszego gringo czyli kultury meksykańskiej. Mi kojarzyło się z Dia de los muertos. Brzmienia ludowe, mariachi brzdękający na gitarach doprawione kulturystkami w bikini (to nie żart – rezydencja naszego El Chapo jest nimi wypchana).Tym właśnie Chili Con Carnage jest. Absurdem, który niczego nie udaje, a jedynie daje nam kawał dobrej rozrywki. Kilka godzin akcji nieskrępowanej konwenansami, a ja sam poczułem się jak kilkanaście lat temu oglądając „How High” i śmiejąc się z tych żartów, tak głupich, że aż śmiesznych. Podobne odczucia towarzyszyły mi przez całą przygodę z dziełem Deadline Games. Polecam wszystkim, którzy chcą sobie po prostu odpocząć przy graniu lub umilić nieco czas posiedzenia porannego na tronie.Źródło screenów z gry: mobygames.com