Co jakiś czas przechadzam się do pokoju mojej małej córeczki, aby z szafy wyciągnąć szare pudło z IKEA. Mebel zakupiony został po to, żeby pomieścić zabawki 2 letniego dziecka. Powoli zaczyna się jednak przepełniać. 30-letnie dziecko również potrzebuje miejsca na swoje zabawki. W pudle znajdują się gry. Moje małe skarby. Nie są cenne, ale dla mnie wyjątkowe. Kwadratowe pudełeczka mieszczą oryginalne tytuły na pierwsze PlayStation. Niegdyś kosztowały krocie, a dziś mogę je kupić za ułamek pierwotnej ceny. Kompletne, sprawne, wspaniałe. Nareszcie moje. Moje lata 90-te.Około 1997 roku – nie wiem dokładnie kiedy, gdyż oficjalne kroniki milczą na ten temat – rozpocząłem swoją przygodę z PlayStation. Był to okres fascynacji młokosów grami video. Fascynacja uzyskiwała swoje spełnienie najczęściej w postaci konsoli Pegasus. Płaskie gry cieszyły wszystkich bez wyjątku. W przeciwieństwie do komputerów PC, konsole były 10 razy tańsze, a pirackie kartridże dostępne na każdym bazarze i to w nieprzebranie szerokim asortymencie. Kto z nas, mając 5-10-15 lat zdawał sobie wówczas sprawę, że to wszystko podróbki? Kiedy my w 1995 roku cieszyliśmy się tą wspaniałą zachodnią konsolą (jak nam się wydawało) i znakomitymi grami z lepszej części świata (o czym byliśmy przekonani), świat ten od dawna bawił się już sprzętem kolejnej generacji i przygotowywał na powitanie następnej. Konsola Pegasus była bowiem kopią japońskiego NESa, który swoją premierę miał w 1986 roku, a w 1991 został zastąpiony przez SNESa, generującego o wiele lepszą grafikę i dźwięk. SNES ominął Polskę szerokim łukiem, ale oto, kiedy co drugi polski gracz spędzał wolny czas z Mario, kolejny konsolowy prorok objawił się, by raz na zawsze zmienić życia tych, którzy w niego uwierzyli.„Szef” od lat miał swoje stoisko w centrum miasta, w maleńkim metalowym baraku, zaraz przy wejściu na bazar. Człowiek ten był posiadał na sprzedaż wszelkie ówczesne wytwory pop-kultury, jakie tylko dostępne były w formie cyfrowej. Sprzedawał egzemplarze zarówno z lady, jak i „z pod niej”. W drugiej połowie lat 90-tych zakupił na swoje stoisko PlayStation i N64. Na każdej konsoli można było pograć 20 minut płacąc 5 złotych. Wachlarz dostępnych gier był szeroki, ale najczęściej widywało się osoby grające w widowiskowe bijatyki i 007 na konsoli Nintendo. Większość z nas stała tylko przy stoisku. Nie mogąc pozwolić sobie finansowo na tę zabawę, ze szczękami zwieszonymi do ziemi, staliśmy jak zaczarowani, obserwując cuda dziejące się na ekranach dwóch małych telewizorów. Myślę, że to właśnie Szef przyczynił się do sprzedaży setek konsol w moim mieście i tysięcy w całej okolicy. To właśnie tacy ludzie jak on stanowili żywą i jedyną reklamę produktów Sony, za którą gigant rynkowy musiał jednak płacić utratą zysków ze sprzedaży oryginalnych gier. Z drugiej strony – kto by je w ogóle kupował? Biorąc pod uwagę średni sumaryczny stopień inflacji z ostatnich dziesięciu lat, wynoszący 30%, to cena 200 zł za nową grę stanowiła przynajmniej równowartość dzisiejszych 300 zł! …dlatego ja kupowałem wydania platynowe …po 100.Nie mogłem. Po prostu nie mogłem skrzywdzić mojego szaraka. Wyczekiwałem na niego tyle czasu. 1999 był dla mnie rokiem tragicznym i magicznym zarazem. Dysonans ten wynikał z faktu, że konsolę dostałem z pieniędzy z odszkodowania za wypadek, któremu uległa jedna z najbliższych mi osób. Moja konsola zrodziła się więc w bólach i pozbawienie jej odzienia w jakimś szemranym baraku oraz wlutowanie siłą badziewnego chipa było dla mnie równoznaczne z gwałtem. Pirackie gry nie wchodziły w rachubę.Każdy kupowany przeze mnie tytuł wyczekiwany był niczym przyjście na świat kolejnego potomka. Gry zamawiało się bowiem ze sklepów wysyłkowych, których katalogi dostępne były w konsolowych czasopismach. Procedura była następująca: dzwonisz, mówisz co chcesz kupić i na jaki adres mają wysłać, dokonujesz na poczcie przelewu na podany nr konta z odpowiednim tytułem wpłaty… i czekasz. Dzwoniłeś w czwartek, więc wpłacić idziesz w piątek… i czekasz. Przychodzi weekend – w weekend wszystko stoi… i czekasz. Jest poniedziałek – dopiero dziś zaksięgują wpłatę… i czekasz. Jest wtorek, może dzisiaj wyślą… i czekasz. Jest środa – jeszcze nie przyszło… i czekasz. Przychodzi czwartek – lecisz na złamanie karku ze szkoły, masz nadzieję, że paczka już jest, ale nie… i czekasz. W piątek to samo – ile można czekać, gdzie moja kasa, gdzie gra? …i czekasz. W weekend z nerwów obmyślasz plan wysadzenia poczty w powietrze i doprowadzenia do upadku sklepu wysyłkowego… i czekasz. W poniedziałek, zrezygnowany, wracasz do domu z przekonaniem, że pewnie coś się po drodze spieprzyło… i przesyłka czeka na ciebie na stoliku w przedpokoju! Głęboki wdech. Ujmujesz zawiniątko w dłonie i bezgłośnie, niczym ninja, wymykasz się do swojego pokoju.Co było dalej? Nie pamiętałem dokładnie. Myślałem, że już nigdy te odczucia do mnie nie wrócą. Pamiętam, z jaką pieczołowitością otwierało się nową grę, oglądało ją z każdej strony i z przyspieszonym biciem serca wkładało do konsoli, aby poczuć moc i ekskluzywność oryginalnej pełnej wersji. Detale zdały się jednak ulecieć przez lata z zakamarków pamięci. Jednakże, ku mojej wielkiej uciesze, udało mi się zakupić na Allegro oryginalnie zafoliowany egzemplarz Moto Racer World Tour… za 3 zł. Wieczko było pęknięte. Dla mnie nie stanowiło to jednak problemu, bo nie tylko o grę mi chodziło. Miałem nadzieję, że powtórzenie rytuału otwierania nowego pudełeczka przywróci wszelkie wspomnienia. Nie myliłem się.Celofanik. Na plastikową folię okalającą pudełko mówiłem celofanik. Celofanik intrygował mnie. Był podobny do tego na papierosach, które również mnie intrygowały. Dwa zakazane owoce. Papierosy niszczące zdrowie i gry zabierające cenny czas gimnazjalisty na cenną naukę. Ogrywane cichaczem wieczorami zamiast odrabiania lekcji niewątpliwie zaprzepaściły moją karierę noblisty. Na początku, po wyłączeniu gry, starałem się chować pudełka z powrotem w celofanik… a raczej pudełko. Jedno. To pierwsze. Początek ten trwał jakieś 3 minuty.Tym razem równie pieczołowicie jak niegdyś zdjąłem folię z Moto Racer. Powtórzyłem próbę z ponownym włożeniem pudełka w folijkę i zdziwiłem się, że ostatnim razem wytrzymałem aż 3 minuty. Strzaskany przód pudełka nie wyglądał zachęcająco, jednakże tył bez ani jednej ryski pięknie załamywał światło lampki. To niesamowite, ale po otworzeniu wieczka ujęło mnie to, o czym kompletnie zapomniałem – zapach. Choć słabo wyczuwalna, woń farby drukarskiej i świeżego plastiku przebijała się na siłę do moich nozdrzy, by niemal od razu bezpowrotnie ulecieć. Kolejna drobna jednostka wspomnień została wywołana z dawno już zapomnianej bazy pamięci. Okładka ulotki była nadal lekko chropowata. Płyta – czarna perła. Spód jak lustro weneckie – nie jak „lustro” z opisów na Allegro.Gdzie przez lata podziewało się moje dzieciństwo? Jego zakończenie zbiegło się mniej-więcej w czasie ze sprzedażą konsoli i gier za grosze, aby móc kupić mocniejszą kartę graficzną do komputera. Bywa, że niekiedy sami pozbywamy się naszych wspomnień. Rzeczywistość rozwijającego się człowieka wymaga coraz to częstszego podejmowania błyskawicznych decyzji o kolejnych krokach. Nie w każdej sytuacji jest przy nas ktoś, kto choćby doradzi. Nie każde sytuacje budzą ich zainteresowanie. Tak oto, młokosy, w przypływie rozumu i chłodnej ekonomicznej kalkulacji, pozbywamy się namacalnych oznak naszego dotychczasowego życia. Dopiero z wiekiem uczymy się doceniać wspomnienia. Czasem jednak rzeczywistość daje nam możliwość powrotu. Nie lekceważcie jego oznak. Pamiętam, kiedy w komisie rzeczy używanych niemal przez kwadrans zastanawiałem się, czy zdjąć z półki szare pudełko z napisem Sony, przesiąknięte zapachem fajek i zgnilizny. Nie poddałem się. Ze złomu uczyniłem pachnące i działające urządzenie. Wpadłem po uszy. Okres zaledwie 4 miesięcy przyniósł mi w sumie 8 konsol, 13 padów, 3 komplety kabli, 9 kart pamięci, a przed wszystkim 44 oryginalne gry – kilka w postaci samych nośników. Część zdobytego sprzętu padła w międzyczasie. Część odświeżyłem i przehandlowałem. Gry wydają mi się równie wspaniałe jak niegdyś. Przy okazji, na forum Strefy, poznałem ciekawych ludzi, którzy wprowadzili mnie w temat. Od dziś, kiedy tylko mam czas, mogę na powrót wracać do wczesnej młodości. Robi tak z resztą wielu z nas, kiedy na starość, posiadając już własne pieniądze, kupujemy to, o czym zawsze marzyliśmy, a czego lata wcześniej nie mogliśmy mieć.Tak oto jest być starym smarkaczem – dorosłym, przeobrażającym się raz na jakiś czas w małego gościa z przeszłości. Na szczęście moja żona kocha obie swoje pociechy i cierpliwie znosi te „graty”, które ja znoszę do domu.Na koniec, pod rozwagę, pozostawię wam jednak pewne zagadnienie metafizyczne. Jak myślicie – czy powrót do dawnych pasji rzeczywiście „cofa nas w czasie”, czy też raczej powala dzieciom z przed lat „podróżować w przyszłość”? Zastanówcie się, która metafora jest bliższa? Czy zmienia to jakoś wasz ogląd na tę sprawę?